sobota, 18 sierpnia 2012

Tomek: Białobrzegi - Płock

Przejście z Wyszogrodu do Białobrzegów kosztowało mnie wiele wysiłku. Zasnąłem przed godziną 21 a obudziłem się dopiero kilka minut po 8. Odmówiłem poranne modlitwy, przeczytałem nieco stron "Przemienienia" Twardocha zebrałem rzeczy i zamierzałem dalej ruszyć na szlak.
Zależało mi na nieprzeciąganiu wyjścia ze względu na obolałą nogę. Zatrzymał mnie jednak gospodarz, który zaproponował wypicie wspólnej kawy, a do kawy pędzonej osobiście "dębóweczki" i tak około 9. 30 rano poczułem, jak nieco piekący napój rozlewa się po moim żołądku. Swoją drogą "dębóweczka" rzeczywiście była świetna lekko spłynęła i zostawiła przyjemny smak. Zaraz potem znalazłem się na drodze do Wykowa skąd mógłbym się już zabrać w dalszą drogę płockim autobusem, co brałem pod uwagę w związku z problemami z kolanem. Szło mi się jednak znakomicie i 10:20 dotarłem z niezłej kondycji do wiaty przystankowej w Wykowie. Za Wykowem zorientowałem się jednak, że w zachwycie nad smakiem samogonu zapomniałem dwóch butelek z wodą, które sobie przygotowałem rano. Od tej pory zaczęło powracać kiepskie samopoczucie z dnia poprzedniego - szybko odnawiające się zmęczenie, a także dokuczający brak wody w coraz bardziej upalny  dzień. O 11:30 popasałem w Borowiczkach Pieńkach, kupiłem nieco picia, a niedługo potem doszedłem już do granic Płocka i zabudowań cukrowni przy której szlak zyskiwał już charakter miejski. Przejście przez ciągnącą się niemiłosiernie ulicę Harcerską do kościoła  Najświętszego Serca Pana Jezusa, który jest świątynią parafialną w parafii św. Jakuba w Imielnicy (przy skrzyżowaniu z Wyszogrodzką) było chyba najtrudniejszym etapem tych dwóch dni pielgrzymowania. Po 20 km czułem się obolały jak poprzedniego po 35 km. prawdopodobnie był to efekt chodzenia z usztywnionym kolanem. W końcu jednak cel został osiągnięty.  Miałem chociaż taką satysfakcje, że udało mi się znaleźć proboszcza, który przypieczętował mój paszport pielgrzymi. Około godziny 15 opuściłem Płock busikiem.

Jakub: Zakroczym - Czerwińsk

Pokonywanie mojego Camino nie idzie tak szybko jak planowałem, ale dziś udało się przejść kolejny odcinek. Ponieważ poprzednim razem nie udało mi się uzyskać wpisu w credencialu, swoje pierwsze kroki skierowałem na plebanię. Tym razem również nikt nie otwierał, musiałem zatem skorzystać z uprzejmości miłego pana weterynarza mającego swoją przychodnię przy rynku. Szedłem trasą pokonaną wcześniej przez Filipa. Jedyny mały problem, to konieczność lekkiej improwizacji pomiędzy Miączynkiem a Miączynem.   Pogoda dopisywała, a droga prowadziła sympatycznymi okolicami nad Wisłą (niekiedy przy samym brzegu, czasem nieco dalej). Przechodząc przez pola, stwierdziłem stosunkowo liczną obecność siły roboczej zza naszej wschodniej granicy, o czym świadczył nie tylko język, w jakim się porozumiewali, ale również wiele pustych paczek po papierosach z napisami cyrylicą. Odcinek przed samym Czerwińskiem obfituje w zabudowę letniskową, na rozległych piaszczystych łachach dostrzec można było nawet ludzi ostrożnie wchodzących do wody. Gdy dotarłem do czerwińskiego sanktuarium okazało się, że trafiłem akurat na kończący się ślub. Po krótkiej pogawędce, młody salezjanin obiecał mi wsparcie u proboszcza w kwestii przybicia pieczęci w credencialu. Wsparcie okazało się przydatne, ponieważ proboszcz miał jedynie kilka minut do następnej mszy i z początku spoglądał na mnie nieco niechętnie. Argumentem nie do odparcia była pomoc, jakiej udzieliłem przy przeniesieniu paschału i ustawieniu go w zakrystii  (ślub był połączony z chrztem). Po załatwieniu formalności udałem się na przystanek, skąd busem wróciłem do Warszawy.

piątek, 17 sierpnia 2012

Tomek: Wyszogród - Białobrzegi

Dzisiejszy dzień zaczął się zwyczajową obsuwą. Zamiast wstać o 5:00, wstałem o 6:00 i już wszystko tego dnia szło trochę pod górę. Szczególnie, że konieczny był poranny dojazd do Wyszogrodu jakimś środkiem lokomocji, dość szybko straciłem nadzieję na wczesne wyjście w trasę. Choć spod domu wyjechałem miejskim autobusem już kilka minut po 7:00 to busem do Wyszogrodu ruszyłem dopiero o 8:30. Było zdecydowanie późno. W Wyszogrodzie wylądowałem dopiero o 9:40, a więc o tej porze, o której udało mi się wyjść z Niepokalanowa i to pomimo dużych trudności z komunikacją kolejową już na starcie. Mimo tego postanowiłem poczekać jeszcze chwilę, zjeść dobre śniadanie, żeby potem zaraz gdzieś nie przystawać na pierwszy popas. Niedaleko przystanku busów na ulicy wychodzącej na Rębowo podbiłem paszport pielgrzyma. Chwilę też zastanawiałem się, którą trasę ostatecznie wybrać - właśnie przez Rębowo, czy może od razu na Marcjankę, jak szli Filip i Ania. Ostatecznie zdecydowałem się pójść Szlakiem Nadwiślańskim im. Władysława Broniewskiego.

Wybór tej drogi ostatecznie na dobre i na złe wiązał się z przygodami tego dnia. Po pierwsze na spokojnie obszedłem cały Wyszogród co mi się wcześniej nie udało, ponieważ w poprzedni weekend biegałem chaotycznie po różnych ulicach szukając kwatery lub transportu do domu. Po drugie po kilku ledwie kilometrach szlak zmusił mnie do przedzierania się przez nadrzeczne gęstwiny i omijania bydła zastawiającego drogę. Już na tym odcinku straciłem nieco sił i czasu. Przy okazji co i rusz traciłem kontakt z wyznaczonym szlakiem, czy to przez nieuwagę czy też przez słabe oznaczenie. Już po tym etapie powinienem pójść po rozum do głowy i niekoniecznie ufać płockiemu oddziałowi PTTK. Odradzam zdecydowanie przebijanie się od Wyszogrodu niebieskim szlakiem. Szczególnie zabawna wydaje się informacja znajdująca się na stronie Płocka, że trasa ta nadaje się do turystyki rowerowej. A jednak sam dałem się skusić po raz drugi, ponieważ tam gdzie nie stwarzała ona trudności prowadziła przez malownicze i pociągające okolice. Miało to miejsce kilka kilometrów dalej na wysokości Marcjanki. Zamiast skręcić w stronę wsi znów poszedłem szlakiem. W efekcie po kolejnej godzinie straciłem orientację w terenie i byłem zdany tylko na oznaczenia płockiego PTTK. Gdy one zniknęły zwyczajnie się zgubiłem.

O 12:30 zatrzymałem się na dłuższy postój nie mając jeszcze świadomości, że nadrabiam już niepotrzebne kilometry. Większego niepokoju nie wzbudziło we mnie nawet dojście do drogi nr 62 - wytłumaczyłem sobie, że to zapewne inna droga. Jaka? Dokąd? Na to bym nie potrafił odpowiedzieć. Dojście do drogi 62 oznaczało, że oddalam się od Wisły, która stanowiła naturalny punkt odniesienia dla tej wędrówki. Tak jak w zeszłym tygodniu bezbłędnie orientowałem się w terenie obserwując układ linii wysokiego napięcia w okolicach szlaku (często na zupełnych bezdrożach) tak teraz nie dostrzegłem, że gdzieś zanikł chłodny podmuch ciągnący od rzeki. Od sytuacji beznadziejnej uratowały mnie dwie osoby - kobieta na rowerze (uświadamiając mi gdzie idę) i mężczyzna na traktorze. Ten ostatni odwiózł mnie z powrotem do drogi 62, którą zdążyłem przekroczyć na 2-3 kilometry (co oznaczało, że dotarłem do Węgrzynowa). Musiałem cofnąć się o kolejny kilometr i skręcić w prawo w las w stronę Podgórza i Zakrzewa. 

Choć miałem za sobą może 1/3 trasy byłem już dość zmęczony i nieco zniechęcony proporcjami zmitrężonego czasu, a przebytymi kilometrami. Po wyjściu z lasu na odcinku pomiędzy Podgórzem, a Kępą Polską postanowiłem jak spóźniony pociąg nadrobić kilometry. Niestety zakończyło się to bolesnym problemem z więzadłami w prawym kolanie. Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że ostatnie 10 kilometrów - od Kępy Polskiej do Białobrzegów "przeczłapałem" modląc się, żeby w ogóle dojść. Od miejscowych otrzymywałem coraz to inne informacje jaki dystans mi jeszcze pozostał. Raz słyszałem 1,5 kilometra, a za kilkanaście minut - 3-4.

W końcu jednak z zaciśniętymi zębami doszedłem do miejsca wypoczynku. Była 18:00. Kolację zjadłem w bardzo dobrej miejscowej pizzerii. Po powrocie zamieniłem kilka słów z gospodynią i jej córką, wziąłem lodowaty prysznic (ciepłej wody po prostu nie było), odmówiłem wieczorne oficjum, przeczytałem niewiele stron Twardocha i usnąłem przed godziną 21. 

Pozostawało pytanie czy kolano pozwoli mi przejść kolejny, zaplanowany na sobotę fragment Camino.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Tomek: Niepokalanów - Wyszogród

Zamierzałem spisywać godzinną kronikę tego dnia. Częściowo się to udało. Relacja z pierwszego dnia pielgrzymowania, jeszcze w kwietniu praktycznie w ogóle się nie zachowała właśnie dlatego, że nie robiłem notatek i nie zapamiętywałem godzin w newralgicznych miejscach.

Zmierzałem wstać jak najwcześniej, żeby móc spokojnie maszerować jednak od samego początku towarzyszyły mi opóźnienia.

Najpierw źle ustawiłem budzik i miast o 5.00 wstałem kwadrans później. W domu, wiadomo, solidne śniadanie i kawa, żeby nie tracić czasu na wczesny popas na trasie. Także ostatnie dopakowania. Z domu wychodzę na pobliski autobus, który ma mnie podwieźć do pociągu. Czuje, że już bym chciał iść, a nie podjeżdżać tu czy tam.

O 6:55 znalazłem się na stacji Warszawa Gołąbki na linii sochaczewskiej i od razu okazało się, że dola pielgrzyma nie jest łatwa. Pospieszna decyzja by zrezygnować z dojazdu do Warszawy Zachodniej i skrócić sobie trasę okazała się czasochłonna. Pociągi nie zatrzymują się na tej stacji z powodu trwającej przy trasie budowy. Po chwili zastanowienia i oszacowaniu czasu decyduję się na nogach pokonać odcinek z Gołąbek do Ożarowa Mazowieckiego. Zatem zanim wyruszyłem na trasę już zaliczyłem 5 kilometrów.

Do Ożarowa docieram o godzinie 7.50 jednak okazuje się, że pociąg do Teresina-Niepokalanowa przybędzie dopiero za godzinę. Poprzedni minął mnie pięć minut przed stacją Ożarów. Cóż, był czas na dokończenie różańca i modlitwy poranne. Równocześnie dopadają mnie oprócz myśli o życiowych problemach wątpliwości czy Wyszogród jest w ogóle dziś osiągalny. Obawiam się szczególnie o swoje stopy i wciąż odzywające się po kwietniowej drodze ścięgna.

Ostatecznie do Teresina docieram o 9:18. W całym klasztorze szukam kogoś kto miałby pieczątkę i wstawiłby mi ją do paszportu pielgrzyma. Nic z tego. Ponieważ pieczęć z furty już w paszporcie mam idę do okolicznego sklepu. Poszukiwania sprawiają, że dopiero o 9:38 wychodzę na szlak, czyli ulicę Spacerową za klasztorem niepokalanowskim. W tym miejscu zaczyna się bardzo ciekawy fragment trasy trwający aż do Szczytna - mało dróg asfaltowych, dwa lub trzy "przebicia" przez łąki, czy nawet pola lub miedze.

Pierwszy popas robię o 11:40 w wiacie autobusowej w Nowych Mostkach za Szczytnem a przed Żelazową Wolą. W Żelazowej Woli pojawiają się pierwsze problemy ze stopami. Zrzucam buty i zakładam sandały. Odczuwam dużą ulgę. Niestety o 12:30 zaczyna się ulewa, która towarzyszy mi, aż do wyjścia z Kampinosu przy torach Sochaczewskiej Kolei Wąskotorowej. Deszcz przyszedł tak szybko, że nie miałem szansy na zmianę butów. Udało mi się to dopiero w wiacie autobusowej tuż przed Brochowem. Była 13:40. Pomysł zmiany butów sprawił, ze miałem możliwość zobaczenia w pełnej krasie lokomotywy i wagonów odnowionej wąskotorówki, która akurat wyruszyła na szlak.

Pogoda dalej jednak była kiepska i niestabilna. Chwile słońca przetykały nawroty deszczu. Tak wyglądało przejście przez Brochów. Przy zjawiskowym kościele parafialnym w Brochowie akurat wyszło słońce i zrobiło się pięknie.

Wreszcie o 15 przeszedłem przez most na Bzurze i zatrzymałem się na nieco dłuższy odpoczynek. Czy się opłacił? Nie wiem - o 16 dopadła mnie niemiłosierna ulewa i resztę trasy pokonywałem przemoczony do suchej nitki.

Ostatni etapem wędrowania był most w Wyszogrodzie - najdłuższy w Polsce liczący 1200 metrów. Widoki niezwykłe - rozlewisko Bzury wpadającej do Wisły - równocześnie przeżywałem już mocno odczuwalny ubytek sił. Około 17.15 znalazłem się w klasztorze franciszkańskim. Planowałem zostać na noc w Wyszogrodzie jednak miejsca, w których miałem nadzieje na kwaterę nie wypaliły. Cóż zdarza się i tak

Wyszogród opuściłem autobusem około godziny 17.48.